piątek, 30 grudnia 2016

Obietnica 3. Nie wątpić


My ludzie, często tracimy nadzieję, zanim tak naprawdę coś znaczącego zdąży się wydarzyć. Miewamy obawy, które wbrew pozorom zazwyczaj nie mają żadnego uzasadnienia w naszym życiu. Bo jak spodziewać się burzy śnieżnej w lipcowy poranek lub wypatrywać na niebie zdrowego bociana w bożonarodzeniową noc...? I choć trudno to wszystko sobie wyobrazić nasza historia od zawsze do tego właśnie zmierzała...
Siedząc przede mną na ciemnej kanapie, nie wyglądałaś na dziewczynę z dobrego domu. Gdybym Cię jednak zobaczył w tym samym momencie na ulicy byłbym w stanie w to uwierzyć. Nie wiem czy to pod wpływem mojego przeszywającego spojrzenia czy ze względu na zobojętnienie jakie próbowałaś wyrazić, stałaś się taka zimna, chłodna i zdawkowa. Dostrzegłem w Twoich oczach irytację. 
- Musimy pogadać. - stwierdziłem poważnym głosem, nawet nie kryjąc przed Tobą swoich obaw. Otworzyłem się na tyle, że mogłaś czytać we mnie niczym w otwartej księdze. 
- O czym? - uniosłaś brew. Nie odpowiadała Ci cała ta zaistniała sytuacja, która pociągnęła za sobą kolejne komplikacje. - Nie rozumiem czego ty w ogóle ode mnie chcesz... - przycisnęłaś do piersi puchowy koc, jaki rzuciłem Ci przed moim wyjściem do Andreasa. - Człowieku... My się nawet nie znamy. - prychnęłaś niczym rozkapryszona aktorka na planie filmowym. I po części właśnie kogoś takiego mi przypominałaś. Byłaś rozpieszczoną diwą, której każdy wszystko podkładał pod nos. Nie musiałaś nawet o to prosić. Ba, Ty nie potrafiłaś prosić.
- Nie pamiętasz już tamtej nocy? 
Nie wiem jakim cudem te słowa opuściły moje gardło tak bezpośrednio. Przez bardzo długi czas kryłem się z tym co miało miejsce między nami i nigdy nie pomyślałbym, że to właśnie w konfrontacji z Tobą będę w stanie tak normalnie o tym powiedzieć. Ty też się chyba tego nie spodziewałaś, bo wytrzeszczyłaś oczy ze zdumienia. 
- To moja praca, zrozum. - odparłaś pobłażliwie jakby wcale nie bolało Cię to, że musisz robić coś tak obrzydliwego, aby się utrzymać. - Było, minęło. Zapomnij! - dałaś jakiś dziwny nacisk na te słowa. Teraz gdy do tego wracam myślę, że chyba po prostu chciałaś wbić mi je do głowy, dając mi tym samym do zrozumienia, że nie życzysz sobie abym rozwijał ten trudny dla Ciebie temat. Ale wbrew wszystkim pozorom życie to nie koncert życzeń...
- Jesteś zadowolona z tego, że musisz dawać dupy?
Nigdy w zetknięciu z obcą mi osobą nie byłem tak chamski. A Ty byłaś mi wtedy kompletnie obca. Nadal jesteś. I choć wiem, że tymi słowami zadałem Ci spory ból, zrobiłem to świadomie. Chciałem sprawić, abyś mnie znienawidziła. A to była tylko bezsensowna prowokacja...
PRZEPRASZAM
- Pierdol się! - rzuciłaś oburzona, wyczuwając co naprawdę miałem na myśli zadając Ci to pytanie. Obróciłaś się do mnie tyłem, szczelniej okrywając się kocem. Sprawiałaś wrażenie urażonej dziewczynki, której ktoś powiedział, że jest zbyt smarkata, aby zrozumieć pewne dorosłe sprawy. I chyba taka właśnie byłaś... Cholernie smarkata...
To były ostatnie słowa jakie usłyszałem z Twoich ust tego dnia. Cały wieczór i noc siedziałaś cicho, skulona w kłębek w kącie mojej rogówki. Nie płakałaś, nie żaliłaś się samej sobie, nie narzekałaś. Ty chyba nawet nie byłaś zła. Milczałaś tak przez dwie kolejne doby, w czasie których wychodziłem tylko na treningi i do supermarketu. Zamykałem Cię wówczas w moim mieszkaniu, jak małego dzieciaka, który przy pierwszej lepszej nadarzającej się okazji ma zamiar zwiać. Nie mam złudzeń. Wiem, że mogłaś czuć się jak królik w klatce, ale nie to było dla mnie w tamtym okresie ważne. Chciałem po prostu jak najszybciej wrócić do formy. Wiem... Byłem pieprzonym egoistą.
WYBACZ
W czwartek stwierdziłem, że dłużej tak już być nie może. Życie z Tobą pod jednym dachem przestało mi tak naprawdę odpowiadać. Miałaś całkowitą rację - my się nawet nie znaliśmy. Postanowiłem postawić sprawę jasno. To miał być nasz koniec.
- Wyjeżdżam na weekend. - oznajmiłem, stając przed kanapą, na której nadal siedziałaś skulona. Chowałaś się w kocu niczym spłoszone zwierzę. - Chyba nie muszę Ci mówić, że zamykanie Cię tutaj jest skrajnie głupie. - rzuciłem, a Ty posłałaś mi wymowne spojrzenie, mówiące w odpowiedzi: Zupełnie jak wszystko co robisz. Usiadłem na niewielkim stoliku, wpatrując się w Twoją twarz. Byłaś cała rozpalona. - Jeżeli tylko chcesz... - przerwałem, widząc jak Twoja głowa opada na poduszkę. Pomijając wydarzenia minionych dni, nie wyglądałaś najlepiej. Wstałem, robiąc krok w kierunku kanapy i przykładając prawą dłoń do Twojego czerwonego czoła.
- Nie dotykaj mnie! - warknęłaś drżącym głosem.
Gdzieś tam głęboko w sobie odnalazłaś resztki sił, aby nieznacznie mnie od siebie odepchnąć. Stanąłem w bezruchu, patrząc na Ciebie zamyślonym wzrokiem. Miałaś wyraźną gorączkę, a ja mimo całej swojej niemocy nie miałem serca tak nagle w takim stanie wyrzucić Cię na ulicę. Bez słowa udałem się do kuchni, gdzie przeszukałem apteczkę w celu znalezienia jakiś leków na zbicie temperatury. Całą moją uwagę skupiłem jednak na rozwiązaniu problemu, w jaki na własne życzenie się wplątałem. I nie myśl, że byłaś nim Ty... Bo nawet już wtedy na jakiś własny kompletnie niezrozumiały sposób Cię lubiłem.     

###

- Dzięki, że zgodziłeś się z nią zostać. - spojrzałem z wdzięcznością na młodszego przyjaciela. Po operacji był niemal całkowicie uziemiony, jednak gdy zadzwoniłem do niego wyjaśniając mu pokrótce całą zaistniałą sytuację, zgodził się na moje warunki. Przywiozłem go w jednym kawałku do mieszkania, w którym mieliście spędzić wspólnie weekend. Liczyłem, że skoro do mnie nie chcesz się odzywać, to może przynajmniej jego zaszczycisz jakimkolwiek słowem.
- Daj spokój... - pokręcił głową z politowaniem. - Widzisz to cholerstwo...? - wskazał głową na prawą nogę opatrzoną stabilizującą szyną. - Nie daje mi żyć. - wzruszył ramionami, patrząc z bólem w oczach na spakowane walizki, stojące w kącie przedpokoju. - Potrzebuję dobrego towarzystwa. - rzucił słabym głosem, wzdychając przeciągle.
- Nie wiem czy w odpowiedni sposób ją określasz.
Dziwnie się czułem, zostawiając taki ciężar na jego barkach. Może i jestem ptakiem, ale na pewno nie nieustraszonym orłem. Znacznie bliżej mi do zagubionej kukułki, która tylko czeka na właściwy moment, aby pozbyć się nadmiaru odpowiedzialności, jaki nieoczekiwanie na nią spadł. A ja właśnie podrzucałem Ciebie zranionemu słowikowi. Tylko on potrafił rozmawiać z ludźmi tak prawdziwie, nawet z zupełnie obcymi mu osobami. Co do tego byłem całkowicie przekonany. Ale to nie tuszowało moich wątpliwości, które z każdą chwilą narastały. Bo czy mogłem być pewien, że poradzi sobie z kimś takim jak Ty? Wówczas było to dla mnie wyjątkowo wątpliwe.   
- Uwierz mi na słowo, że kiedy człowieka spotyka coś tak strasznego to nawet obecność muchy staje się dla niego bezcenna. - pokręcił głową z przeraźliwym zrezygnowaniem. Zrobił to w tak dziwny sposób, że sam zacząłem obawiać się o własną przyszłość, o to co będzie kolejnego dnia. I nagle zaczęło mnie męczyć jedno zasadnicze pytanie... Czy w ogóle on nadejdzie...? - Nie chcesz się o tym przekonać. - dodał, spuszczając wzrok na swoją usztywnioną kończynę, którą opierał o drugie krzesło.
Chyba miał rację. Cholera, jak teraz tak nad tym wszystkim myślę to naprawdę dochodzę do wniosku, że nie miał żadnego oparcia w najbliższych.
Rodzice Freitaga zawsze byli szaleni i dziwni dla normalnych ludzi z małego powiatowego miasteczka, w którym nieustannie panował spokój i względna harmonia. Pamiętam jak raz w całym ich biegu własnych zapędów i aspiracji zaciągnęli się do Freyung - miejscowości przepełnionej tego rodzaju społeczeństwem. Społeczeństwem, które doskonale znałem i które kochałem, mieszkając w nim przez dobre dwadzieścia lat. Wjechali swoim bawarskim kamperem na parking przy urzędzie powiatu jak na nowojorską ulicę handlową; z wielkim rozmachem, zapałem i z wcale nie mniejszymi oczekiwaniami. A zastali jedynie mały budynek władz w samym centrum miejscowości, która w obliczu New York City świeciła światłem przygasłym. Ślepym. Jedyną latarnią na drodze usług. Ich konfrontacja z moimi rodzicami przebiegała stosunkowo podobnie. Wrażenie jakie my, jako cała nasza rodzina mieliśmy sprawić na Freitagach było stateczne. Pięknie udekorowany stół, świeże kwiaty w wazonie, popisowe danie mamy, musujący szampan, odświętne stroje i nastrojowa muzyka. To wszystko na nic się zdało, gdy drzwi się otworzyły, a do środka wparowali wręcz o ironio wyluzowani i kompletnie pozbawieni kultury Diana i Holger. I możesz sobie wyobrazić scenę, w której my - na co dzień wieśniacy - stoimy odwaleni jak królewska rodzina, a oni - ludzie z wielkiego miasta - wpakowują się do naszego domu - na co dzień osobistego ceglaka, wówczas rezydencji - niczym Flinstonowie. Sam wtedy nażarłem się niemałego wstydu, bo przecież jeszcze zaledwie kilka dni wcześniej zapewniałem rodziców, że są to porządni zwykli ludzie i namawiałem ich na zorganizowanie spotkania. W każdym bądź razie na drugi dzień odjechali zostawiając za sobą niesmak jakiego doznali. Sami w końcu określili nas jako dziwnych ludzi, o niemałostkowym sposobie życia. Na pożegnanie rzucili jeszcze, że dalej będą szukać własnego miejsca na ziemi i może kiedyś wreszcie porzucą zardzewiały kamper, osiedlając się na ich ziemi obiecanej. Cóż, z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że Richard to zupełne ich przeciwieństwo. Zresztą podobnie jak jego rodzeństwo. Wychowywali się w Erlabrunn - małej gminie w pobliżu Wurzburga, gdzie do dziś mieszkają ich dziadkowie, a niegdyś ojciec. W wieku dziewiętnastu lat wyjechał jednak na studia do Nowego Yorku i słuch po nim zaginął. Po pięciu latach powrócił w rodzinne strony ze swoją nowojorską żoną i nieco mniej nowojorskimi kilkumiesięcznymi bliźniakami - Seliną i Christianem. Z tego co wiem postanowili wynieść się z wielkiego miasta, zamieszkać na wsi i w spokoju oraz harmonii ułożyć sobie życie. Nie wytrzymali nawet roku. Tuż po narodzinach Richarda zgodnie stwierdzili, że takie życie ich nie satysfakcjonuje. Że potrzebują czegoś więcej od świata. Pozostawili więc dzieci pod opieką rodziców Holgera i poczęli szukać własnego szczęścia w niemieckich granicach. Z opowiadań Freitaga wiem, że Selina postanowiła wrócić w miejsce swych narodzin, nie zrywając jednak kontaktu z braćmi i dziadkami. Christian ożenił się z Holenderką. Mieszkają w Amsterdamie i spodziewają się właśnie swego pierwszego potomka. A Richard... Sam mówi, że już dawno pogodził się z brakiem rodziców. Ale ja mu w to do końca nie wierzę. Myślę, że teraz jeżeli gdzieś tam żyją i mają jakiś kontakt ze światem zewnętrznym na pewno patrzą w ekran telewizora czy w nagłówki gazet z dumą i satysfakcją. Z poczuciem, że to właśnie ich syn buduje karierę i osiąga wcale niemałe sukcesy. A Richard też ma swoją własną satysfakcję, mówiącą, że mimo trudności losu sobie poradził. I wygrał...
- Masz rację, nie chcę. - stwierdziłem, nerwowo oblizując usta. Wstałem z miejsca, kiedy zauważyłem, która nastała godzina. - Ona nie jest łatwa. - rzuciłem na tyle głośno, aby mógł to usłyszeć. Podałem mu kule, które po naszym przyjeździe oparłem o szafki kuchenne.
- W dzisiejszych czasach nic nie jest łatwe. - mruknął pod nosem, przy mojej pomocy wstając na lewej nodze. - Głównie chodzi o to, aby wciąż twardo stąpać po ziemi. Nie możesz odlecieć do innej rzeczywistości bez konsekwencji. - uśmiechnął się ironicznie. - Pamiętaj o tym, Freund.
Zabrał ode mnie kule ortopedyczne, po czym wspomagając się nimi opuścił pomieszczenie. Nie byłem w stanie powiedzieć nawet słowa. Zaskoczył mnie swoją nagłą dojrzałością. Przecież jeszcze zaledwie kilka tygodni wcześniej był całkiem inny. Taki beztroski jak dziecko. Aż w pewnym momencie doszło do tego, że sam mówił mi o powadze życia. Nie mogłem się po tych słowach ogarnąć. Jeszcze w parę godzin po naszej rozmowie, siedząc w samolocie do Kuusamo moją głowę zaprzątały dziwne myśli. Dopiero wpatrując się w ośnieżone szczyty gór mroźnej Finlandii zacząłem rozumieć co naprawdę chciał mi przekazać. Kariera była dla niego w życiu najważniejsza, a zgasła w jednej chwili niczym drogowa latarnia. Szansa na stanie się legendą prysła niczym bańka mydlana. A on sam stał się niczym ruina, o której nikt nie pamięta i której nikt nie ma zamiaru odwiedzać. Nawet ja... W pewnym sensie czułem się winny. Za każdym razem, gdy widziałem ból malujący się w jego oczach, odnosiłem wrażenie, że wcale nie chcę dłużej balansować na tak cienkiej granicy jaką niosą ze sobą skoki narciarskie. Wiedziałem, że to wszystko mogło się skończyć znacznie gorzej, a mimo to uparcie wierzyłem, że nic mi się nie stanie. Chyba jednak nie do końca to wtedy zrozumiałem, skoro w powietrzu nadal świadomie podejmowałem ryzyko. I to chyba bolało go najbardziej, gdy mimowolnie spoglądał w stronę telewizora w piątkowy wieczór. Ale teraz jestem w pełni przekonany, że on zrobiłby to samo, gdybyśmy mieli zamienić się wówczas miejscami. Po skoku kwalifikacyjnym nie czułem kompletnie nic. Gdybyś mnie zapytała w tamtej chwili czy jest w tym jakikolwiek sens, to nie wiem jaka byłaby moja odpowiedź. Przyznam szczerze, że to był mój pierwszy poważny moment zwątpienia. A każdy pierwszy raz jest na jakiś sposób trudny, prawda...?


__________

Nawet nie macie pojęcia jak mi wstyd, że nie było mnie tu od sierpnia. Ale w międzyczasie wiele się wydarzyło. Od września zaczęłam liceum (kompletnie nowa szkoła, znajomi, otoczenie), co jest w pewnym sensie początkiem nowego rozdziału w moim życiu, w listopadzie inauguracja sezonu, a wczoraj kto by pomyślał, ale już kwalifikacje do konkursu w Oberstdorfie (wiadomo co to oznacza). Czas biegnie zdecydowanie za szybko, aby to wszystko ogarnąć. Jutro Sylwester, potem Nowy Rok i znów wszystko powróci do normy. Ale w głowie wciąż siedzą mi życzenia mojej przyjaciółki... 
NOWY ROK = NOWA TY!
I może właśnie to jest klucz do doprowadzenia tego bloga do końca